Zając z przypadku…

10 kwietnia 2017
Share on FacebookPin on PinterestTweet about this on Twitter

Dokładnie nie pamiętam czy było to trzy czy cztery tygodnie temu. Siedziałem sobie spokojnie w pracy. Nagle wszedł Wojtek z Agnieszką. Już od początku wiedziałem, że coś się szykuje. Rzadko kiedy przychodzili razem. Tego dnia było zupełnie inaczej… Tego dnia mieli dla mnie wiadomość, która zmieniła kolejne tygodnie Wojtka. Wtedy jeszcze nie był świadomy co Go czeka. „Biegnę maraton w Gdańsku” – rzucił Wojtek. Byłem mocno zaskoczony. Lubię jednak wyzwania, więc przeszliśmy do działania. Sam czasem miewałem dziwne i niezrozumiałe pomysły. Nieplanowany start Wojtka w maratonie był jednak pewną charakterystyką Jego podejścia do sportu. Długo się zarzekał, że nie pobiegnie maratonu, miał chwilę zwątpienia. Chciał rzucać bieganie…

9 kwietnia o godzinie 9.00 stanął na starcie Maratonu w Gdańsku. Ja stanąłem obok Niego. Staliśmy wśród 3 tysięcy innych zawodników, którzy za chwilę mieli stoczyć bój z królewskim dystansem. Czym bliżej startu tym na twarzy Wojtka pojawiało się co raz więcej obaw. Ja wiedziałem, że jeśli Jego głowa wytrzyma to meta będzie szybciej niż ktokolwiek sobie wyobrażał. Nie miał żadnej presji. Mało kto również wiedział o Jego debiucie.

Los tak chciał, że Maraton w Gdańsku zbiegł się z testami pianek ZONE3. Początkowo również miałem biec w Gdańsku, jednak ów testy zmieniły moje plany. Pozwolić sobie mogłem na bieg 25-30 kilometrowy w tempie swojego maratonu lub stać się czyimś pomocnikiem. Po informacji od Wojtka stałem się prywatnym zającem z przypadku. Zającem, który przypadkiem stał się również zającem kilku innych osób. Już od początku biegu zawiązała się nieformalna grupka biegnąca w tempie ok. 4.50 na kilometr. Początkowo szło bez większych problemów. Przebiegliśmy przez murawę stadionu Energii, obok Amber Expo i podążyliśmy w stronę Neptuna. Pierwsza dyszka była moim zdaniem najlepszą dyszką całego maratonu. Najbardziej malownicza oraz ciekawa. Zaskoczyła mnie mocno część przeprowadzona przez Europejskie Centrum Solidarności. Teraz wiem, że muszę to miejsce odwiedzić przy kolejnej wizycie w Gdańsku. Starałem się być cały czas na czole grupki i przyjmować co większe podmuchy wiatru na siebie. Dyktowałem tempo z górki i pod górkę. Co parę chwil Wojtek pojawiał się z mojej prawej lub lewej stronie otrzymując reprymendę, że warto się schować i nie szarżować. Chyba pierwszy raz tak się słuchał. Co 2,5km małymi łyczkami pił wodę. Co kilka kilometrów rozluźnialiśmy ręce i barki. Na 10, 20 i 30 km przegryzł malinowe Squeezy. Dodatkowo dorzuciliśmy na 25km shot magnezowy. Ta żywieniowa taktyka jest chyba najbardziej sprawdzona i przypasowała już wielu osobom.

Kryzys niestety przyszedł.

Mieliśmy świadomość, że Wojtek przygotowując się jedynie 3 tygodnie do maratonu (wcześniej wszystko było układane pod połówkę) może mieć za mało wybieganych kilometrów. Miałem świadomość, że kryzys przyjdzie. Wiedziałem jednak, że Wojtek to „Waleczna Bestia”, która jak sobie coś postanowi to nawet na czworaka dojdzie do mety! Na około 27 kilometrze dostałem informację od Wojtka, że ma potężny problem, a nogi nie chcą już tak biec jak dotychczas… Najgorsze było to, że ja półtora kilometra dalej musiałem zejść z trasy by zdążyć do Gdyni na testy. Trochę zignorowałem Jego kryzys chcąc pokazać, że można szybko go zwalczyć. Przekazałem dalsze wskazówki. Zasugerowałem, że teraz jest Jego kolej by chować się w tyle grupki i korzystać z osłony przed wiatrem. Przypomniałem o żelu na 30 km oraz kwestii „podpalania się”. Mimo, że do mety było już tylko 13,5km to wciąż była to odległość tak znacząca, że przedwczesna radość mogła skończyć się tragedią.

Zając zszedł z trasy.

Na 28,5 km moja przygoda z maratonem w Gdańsku skończyła się. Rzuciłem słowa otuchy dla całej grupki. Przybiłem piątkę z Wojtkiem, uśmiechnąłem się i powiedziałem „spokojnie, rób swoje”. Zszedłem z trasy, odpiąłem numer i poleciałem do Gdyni. W internecie na bieżąco sprawdzałem poczynania Wojtka. Coś czuję, że jeśli nie praca to leciałbym z nim do końca. Widziałem, że pomiędzy 30, a 35km trochę osłabł. Jednak wynik nadal był bardzo dobry. Nadal ściskałem mocno kciuki, a myślami byłem na trasie. Z wielką ulgą odetchnąłem kiedy zobaczyłem już nie tylko czas w relacji, ale i miejsce końcowe. Wojtek na mecie zameldował się z czasem 3.39. Tym samym został maratończykiem. Takim samym maratończykiem z przypadku jak ja Jego zającem. Los właśnie tak wybrał, że 9 dzień miesiąca miał być wyjątkowy w Jego biegowej karierze. Historia pokazuje, że czasem w wariactwie jest metoda. Sam Wojtek już zapowiedział start w jesiennym maratonie w Poznaniu. Podsumował swój występ słowami „Owoc wpadłem na metę, napiłem się, przykucnąłem i się popłakałem… Takie to były dla mnie emocje”. Emocje te również towarzyszyły mi przez ostatni 3-4 tygodnie od czasu informacji o starcie, aż do przekroczenia linii mety. Niech historia przynosi same takie pozytywnie zakończone biegi.