Setka na 104 kilometry

14 września 2016
Share on FacebookPin on PinterestTweet about this on Twitter
 Po UltraMazury przyszedł czas na moją pierwszą Setkę w Krynicy. Już w piątek zacna ekipa zjechała się na południe Polski by dumnie prężyć swoje muskuły na blisko 30 trasach Festiwalu Biegowego. Były również wspaniałe „supporty”, które z wielką radością oklaskiwały atletów z najdalszych krańców Polski.

O godzinie 1.30 sobotniej nocy usłyszałem wyraźny dźwięk budzika. Mocno się zdziwiłem jak krótka była to noc. Baaa nawet nasz pies się zdziwił, że pora już wstawać. Dobrze, że dzień wcześniej wszystko naszykowałem i bez pośpiechu oraz zbędnego stresu zjadłem kolacjo-śniadanie. Chwilę po 2.00 wraz z Kasią wybrałem się spacerem na start. Oddałem do samochodu tylko jeden „przepak” na 33 kilometr, a w nim butelka Coli, batonik i cztery żele. Chwilę później spotkałem Dybola, który razem ze mną postanowił przemierzyć 100 kilometrów. Ku mojemu zaskoczeniu znalazł na starcie się również Tarzi. Sławny i ceniony fotograf MaratonyPolskie.pl, a razem z nim Łukasz P. ceniony kompozytor, autor wielu zabawnych tekstów i wspaniały spiker wielu zawodów. Byli w wyśmienitych nastrojach. Przecież to nie Oni mieli zaraz wystartować na 100 kilometrów.

Punktualnie o 3.00 ruszyliśmy. Pierwsze kilometry dosyć szybkie i bez większej historii. Był to jedynie przedsmak. Po dwóch godzinach zameldowałem się w doskonałym nastroju na pierwszym punkcie. No i tutaj mój nastrój się również skończył. Teraz się z tego śmieje, wtedy chciało mi się płakać. Wybiegając zadowolony z wodopoju pobiegłem zamiast pod górkę to z górki i tym samym trochę pobłądziłem. Nie byłem jednak w tym sam. Powrót na właściwe tory, z przerwą na leśne WC, zajął nam trochę ponad 20 minut. Ruszyłem w pogoń.
Wyprzedzałem, wyprzedzałem, wyprzedzałem. Nic innego nie robiłem. Bałem się jak wiele pozycji mogłem stracić. Tak szybko chciałem nadrobić, że mój organizm stwierdził, że chwila postoju też się przyda. Wziąłem to mocno do siebie i nagle potykając się o jeden z wielu kamieni postanowiłem trochę poleżeć. Odnalezienie się w nowej sytuacji zajęło mi może dwie lub trzy minuty. Jak już dowiedziałem się gdzie jest góra, a gdzie dół wstałem, otrzepałem się i pobiegłem dalej.
W Rytrze na 33 km z przepaka wziąłem tylko Colę i uzupełniłem bidony. Tak byłem na siebie zły, że przez gardło nic, a nic nie chciało przejść. Sprawdziłem sobie jeszcze pozycję – 106. Byłem załamany. No ale do mety daleko więc na podejściach dawałem z siebie ile tylko mogłem, żeby nadrobić stracony czas.
Słonko było co raz wyżej, a co za tym idzie robiło się bardzo ciepło. Po drodze spotykałem znajome twarze. Był Piotrek Dymus i Krzysiek Zaniewski (wspaniali operatorzy sprzętu fotograficznego, z którego pomocą robią niezwykłe rzeczy) czy Piotrek Kotkowski, z którym na trasie mijałem się kilkukrotnie. Raz droga prowadziła pod górkę innym razem z górki. Gdzie mogłem biec to biegłem, gdzie się nie dało to szedłem. Tak też minął czas do 67 kilometra.
„Przepak” w Piwnicznej już nie był taki kolorowy. Byłem zniechęcony, a wizja dalszego biegu nie napawała mnie optymizmem. W głowie układałem wytłumaczenie czemu zszedłem z trasy, a także co tutaj umieszczę. Prawie ze łzami w oczach wbiegłem na punktu odżywczy. Padłem w cieniu i leżałem. Następni zawodnicy też na zadowolonych nie wyglądali. Tylko z pomocą Kasi wybiegłem na dalszy etap. Napiłem się herbaty, uzupełniłem wodę w bidonach, a przede wszystkim zmieniłem buty na lżejsze. To było zagranie perfekcyjne. Lżejsze buty mimo mniejszej amortyzacji sprawiły, że bieg stał się dużo łatwiejszy, a brak amortyzacji już nie był tak widoczny. Nogi po blisko 70 kilometrach były już mocno wyczerpane. Nie robiło mi to różnicy.
Po kilku minutach ruszyłem w dalszą, biegową podróż. Mało kto już biegł. Przed nami były dwa ostre podejścia, które przypadły mi do gustu. Mocno posilony psychicznie i fizycznie mijałem kolejnych zawodników. Sam mijany byłem tylko przez zawodników na 64 i 33 kilometry. To mi się bardzo podobało. Na podejściach szedłem jak burza, na zbiegach robiłem co w mojej mocy.
Ostatnie 5 kilometrów, było najdłuższą piątką jaką biegłem. Gdy zobaczyłem tabliczkę, która wskazywała ostatni odcinek trasy miałem mieszane uczucia. Z jednej strony nie poddałem się i jestem na 95 kilometrze. Z drugiej zaś czas i zajmowane miejsce jest dalekie od marzeń. Do mety już było co raz bliżej. Teraz już nic złego się nie mogło zdarzyć. Tabliczka 3 kilometry do mety, potem 1 kilometr do mety i słychać już komentatora na deptaku. Ahhh cóż to za uczucie.

Wybiegam z krzaków na ulicę. Policja wstrzymuje ruch. W tej chwili wszyscy skupili się na mojej osobie. Wolontariusze wskazują którędy biec. Kibice klaszczą i dopingują.

Jestem, wbiegam na ostatnią prostą, którą znam doskonale. Byłem tu przed laty. Mało co się zmieniło. Widzę metę, na zegar nie patrzę. Wypatruję gdzie jest Kasia, która miała czekać na mnie na mecie. Jest… przed samą bramą wpadam w Jej ramiona mówiąc „Jestem”.  Podnoszę ją do góry mocno przy tym ściskając. Bez Niej najprawdopodobniej nie byłoby mnie w tym miejscu.

Słońce wspaniale oświetla deptak w Krynicy. Jestem na mecie Setki. Jestem szczęśliwy. To był trudny bieg w ciężkich warunkach. Po chwili dowiaduje się, że ukończyłem bieg na 46 pozycji. Wieczorem dowiem się, że tylko 62% osób ukończyło całe zmagania w limicie. To tylko potwierdza jak było ciężko na trasie.

Bieg 7 Dolin to nowe doświadczenie i wiele wniosków na przyszłość. Serdecznie dziękuję za pomoc w realizacji moich marzeń. Dziękuję Kasiu, że pomogłaś mi wyjść z kryzysu. Dziękuję wszystkim za trzymanie kciuków i motywowanie na trasie. Za każdą wiadomość, uśmiech czy „piątkę” na trasie. Dziękuję rodzicom, siostrze i moim partnerom, którzy wierzą we mnie i moje marzenia. Mimo braku wymarzonego rezultatu mam nadzieję, że razem będziemy dążyć do naszych wspólnych celów w przyszłości.

Dziękuję! Bez Was nie byłoby mnie tutaj!