Frankfurt Maraton…

29 października 2018
Share on FacebookPin on PinterestTweet about this on Twitter

Kiedy zgłaszałem chęć wystartowania we Frankfurcie miałem zupełnie inne plany treningowe. W głowie nadzieja była na mocne przepracowanie lipca, sierpnia i września. Tak naprawdę udało się zrealizować cele we wrześniu i październiku, gdzie na treningach spędziłem odpowiednio 392 kilometry i 250 kilometrów do czasu rozpoczęcia maratonu. Lipiec to zaledwie 198 marnych kilometrów i 332 w sierpniu. Nigdy tak mało nie trenowałem podczas letniego okresu jak w tym roku.

W sierpniu szło słabo. Nie ma co ukrywać. Próbowałem szukać formy na zawodach, lecz z kiepskim skutkiem. Ostatnią szansą na odbicie się od dna był wyjazd do Szklarskiej Poręby. Udało się. Tam odnalazłem chęci i formę do biegania. Potem przyszło nowatorskie pomysły na bieganie II zakresu w warunkach bojowych. Tak zrodziło się 20km we Wrocławiu, 20km w Warszawie i 30km w Poznaniu podczas maratonów. Mimo bycia non stop w treningu oraz dużej ilości pracy wychodziły one zgodnie z planem. To był dobry prognostyk.

Ostatni tydzień przed maratonem mocno uszczupliłem kilometraż, zastosowałem dietę białkową. Organizm ładnie się oczyścił, nabrałem werwy. Czwartkowe ładowanie węglami przynosiło radość. Piątek przeleciał w pracy na spokojnie. Wieczorem dobiłem się wegańską pizzą i spać. W sobotę pobudka z samego rana, bo samolot już o 6.50 wylatywał na zachód. Podróż bez przygód. Wszystko planowo.

Frankfurt już przed 9 rano stał dla nas otworem. Szybki transport z lotniska do centrum i kawka w ulubionym Mc’Donaldzie 🙂  Spacerkiem na targi mieliśmy 15 minut, więc noga za nogą podziwiając krajobraz Frankfurtu trafiliśmy na teren Expo. Miejsce olbrzymie, jednak same targi sportowe raczej skromne porównując chociażby do Poznania. Bardzo duże przestrzenie jednak wystawcy nie grzeszyli różnorodnością sprzętu. Oczywiście stoisko ASICS, który to był sponsorem maratonu, robiło wrażenie. Odbiór numeru błyskawiczny. Tak samo pakietu startowego, w którym znaleźliśmy oprócz już wspomnianego numeru, talony na pasta party i napoje, pastę do zębów, odżywkę do włosów, baton proteinowy, piwko bezalkoholowe, tradycyjną gąbkę, ulotki oraz broszurkę o maratonie. Szkoda tylko, że w niej tak mało informacji po angielsku. Zauważyli to również opiniodawcy na stronie Facebookowej maratonu. Może organizatorzy pomyślą o innych nacjach w przyszłości.

Po odebraniu numerów zrobiliśmy jeszcze spacer po mieście. Można wszystko we Frankfurcie zobaczyć w 4 godziny. Potem do hotelu i słodkie lenistwo. Wieczorem jeszcze krótki spacer, pizza i spać. Przestawienie czasu zagrało na plus dla maratończyków. Start zaplanowano na godzinę 10.00, więc można było się wyspać. Tradycyjnie na śniadanie dżemowe węgle, masło orzechowe no i kawa. Przed 9 ruszyliśmy na start. Prognozy były obiecujące. Około 8 stopni, zachmurzone niebo i lekki wiatr. Do czasu…

Pierwsze chwile rozgrzewałem się pod dachem. Dużo elementów poprawiających ruchliwość stawów itp. Około 9.30 przebrałem się w strój startowy, zarzuciłem kurtkę i ruszyłem na dwór potruchtać i rozejrzeć się za WC. Wróciłem bardzo szybko. Pogoda mocno się zmieniła. Wzmógł się wiatr, a z nim uczucie zimna. Na prędko szukałem rozwiązania. Dobrze, że zawsze mam ze sobą za dużo ciuchów na starcie. Znalazłem w plecaku longsleeve, który wylądował pod startówką. Dodatkowo założyłem opaskę na uszy. Wiatr tak się wzmógł, że zdjęte leginsy goniła Kasia po okolicznym placu. Porwał je wiatr, który na chwilę przyniósł dużo zwątpienie w mojej głowie. Otrząsnąłem się i ruszyłem na ostatnią toaletę. Niestety nie udało się do niej dotrzeć. Kolejki były przeogromne wszędzie… Trzymając chusteczki w ręku poleciałem na start. Tam następna niespodzianka… Nie mogłem wejść do swojej strefy i wygonili mnie. Próbowałem sforsować również barierkę – bezskutecznie. Z dużymi nerwami popędziłem do tyłu stawki szukając wejścia. Udało się wskoczyć do strefy na około 3.15.


Pierwszy raz od wielu lat tak długo czekałem na przejście linii startu podczas maratonu. Było to blisko 40 sekund. Od tej pory zaczęło się mijanie biegaczy, którzy dziwnym trafem byli ustawieni na czas około 3.00. Nic na to nie wskazywało, żeby tak szybko pobiegli. Walka na pierwszych 5 kilometrach była ciekawa. Biegłem chodnikami, mijałem slalomem kibiców. Nie byłem w tym sam. Po 5 kilometrach wszystko się uspokoiło i powoli nabierałem spokoju w głowie, a nogi dostosowały się do ustalonego wcześniej tempa. Mijałem kolejnych zawodników, a to dawało mentalnego kopa. Z tego wszystkiego utworzyła się grupka, która kolejne kilometry mijała w tempie około 3.50 na kilometr. Byli to zawodnicy, którzy podobnie jak ja wystartowali z późniejszych stref. Teraz jak jeden organizm nacieraliśmy do przodu. Co chwilę ktoś zmieniał się na prowadzeniu. Szło to wszystko bardzo spójnie. Trasa we Frankfrucie jest w miarę płaska, zatem wszystkie podbiegi nie dawały o sobie zbytnio znać. Do 25 kilometra nasza grupa cały czas zbierała żniwa w postaci kolejnych pochłoniętych zawodników. Niestety zaczęła się również kurczyć.

Kolejne międzyczasy po 5 kilometrach nie odbiegały znacząco od poprzednich. Muszę wspomnieć, że trasa w pierwszej części była w znaczącej przewadze z wiatrem. Nie miałem zatem zamiaru przeszarżować na niej i umrzeć w drugiej części. Ponadto nie miałem odwagi do samotnej walki, więc trzymałem się grupki cały czas. Dopiero na 36 kilometrze, gdzie stała Kasia, postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Zobaczyłem wtedy, że jest szansa na złamanie 2.45. Ruszyłem mocniej do przodu. Dorwałem kolejnego zawodnika. Moja grupka, wtedy już mocno przerzedzona, rozciągnęła się. Ja schowałem się za plecami kolejnego zawodnika i obserwując podmuchy wiatru nie wychylałem się do przodu. Pokonałem kolejne zakręty i widzę nadbiegających zawodników, którzy już byli około 40-41 kilometra. Wiedziałem, że jak tam będę to wiatr odmieni się i będzie wiał w plecy. Do 39 kilometra trzymałem się na plecach kolejnej grupki zawodników. Potem ruszyłem…

Wydawało mi się, że mknę jak szalony. Zegarek wśród wieżowców wariował, więc odczyty można było wyrzucić do śmietnika. Mijałem kolejnych zawodników. Przez 40 i 41 kilometr wchłonąłem ich dużą liczbę. Nadal niosło mnie. Widziałem już 42 kilometr i dalej nabierałem mocy. Mijani zawodnicy dodawali energii. Jeszcze na ostatnich kilkuset metrach mijałem ich jak express. Pozostało 100 metrów do mety, wbiegłem na halę, gdzie zlokalizowana była linia mety. Wtedy wiedziałem już, że 2.45 pęknie bez problemu. W geście radości rzuciłem się do wesołego finiszu z rękoma podniesionymi do góry. Nikt nie mógł odebrać mi tej wspaniałej atmosfery, która była wokół mnie.

Udało się! 5 raz w trakcie swojej biegowej kariery zszedłem poniżej 2:45:00. Udało się również w jednym roku pobiec dwa równe maratony. W Paryżu było 2:43:16 natomiast teraz 2:44:19. Uważam jednak, że był to o wiele trudniejszy maraton niż ten w stolicy Francji. Przygotowania były w kratkę, pogoda mniej sprzyjająca. Potwierdziło się jednak, że dobrze dobrane jednostki treningowe, skupienie się nie tylko na bieganiu, ale również na ogólnej sprawności przynoszą dobre rezultaty…

Kolejny maraton? Kwiecień 2019. Cel? Jeden – nowa życiówka, a może nawet poniżej 2.39.59 🙂 Zobaczymy co przyniesie zima.