Tańce na lodzie

16 stycznia 2019
Share on FacebookPin on PinterestTweet about this on Twitter

Start w Etapowej Triadzie siedział we mnie jeszcze przez kilka dni. Odłożyłem trochę bieganie na bok. Nie rezygnowałem jednak z treningów rowerowych. W domowym zaciszu łatwiej było się do tego zmotywować. Pierwsze bieganie odbyło się dopiero w środę. Zafundowaliśmy sobie z Tomkiem trochę interwałów na stadionie. Od razu człowiek się odmulił. W czwartek jeszcze trochę regeneracyjnego biegania w swobodnym tempie. W głowie siedziała myśl, że w niedzielę mocno się przewietrzę i wrócę na właściwe tory. W końcu zbliżał się City Trail!

W sobotę dotarły do mnie słuchy, że w Łodzi leży dużo śniegu. Stwierdziłem, że może być ciężko uzyskać przyzwoity czas. Dlatego też w sobotni poranek nie odpuściłem roweru, a dodatkowo dorzuciłem jeszcze kilka kilometrów biegu z psem. Nie można przecież nie skorzystać z wolnej soboty. Trzeba dorzucić do pieca.

Niedziela zaczęła się dość szybko. Pobudka o 4.00, kawka wypita, śniadanie spakowane i w drogę. Jako organizator City Trail muszę na miejscu być już około 7.30. Droga mija dość spokojnie. Pada deszcz, ale nie wpływa to na jakość jazdy. Śniegu ani widu, ani słychu… Do czasu…

Gdy myślisz, że koszmar śnieżnego Krościenka minął to bardzo się mylisz. Równo z tablicą ogłaszającą wjazd do Łodzi krajobraz zmienia się na dobre. Śnieg, śnieg i jeszcze raz śnieg. Dojeżdżam do Parku Baden-Powell, w którym rozgrywa się nasz cykl. Nie jest lepiej. Do tego zaczyna padać deszcz. Do czasu startu pogoda zmienia się jeszcze kilkukrotnie. Zajmuje się swoimi sprawami. Ogarniam wydawanie gadżetów i sklepik z City Trailowymi rzeczami, prowadzę rozgrzewkę dla najmłodszych dzieciaków. Do 10.30 w głowie jeszcze myśli buzują – „czy chce mi się biec w takich warunkach?”. W pewnej chwili odpuszczam. Nie biegnę!

Tak, tak, tak… Uwierzycie w to? Chwilę później mam już numer na koszulce, przebrałem się w strój biegowy. Typowa, bardzo krótka rozgrzewka i jestem na starcie. Dobrze do niego nie dobiegłem, a już prawie wywinąłem orła. „Będzie ciekawie” – pomyślałem. Odliczanie i ruszamy! Trasa w Łodzi jest średnio trudna. Początkowo biegniemy płaskim odcinkiem. Zakręty są bardzo mokre. Po 350 metrach zaczyna się pierwsza trudność. Mocny podbieg, okrążamy pachołek i zbiegamy tak samo mocno w dół. Wydaje się to krótki odcinek, ale umie sponiewierać. Do około 2,5 kilometra trasa delikatnie opada w dół. W normalnych warunkach jest to najszybszy fragment. Niestety, tym razem nogi latają mi na wszystkie strony, szukam przyczepności. W głowie myśli o zostawionych kolcach w Poznaniu. Tego dnia byłyby idealne. Nie ma ich, więc trzeba sobie radzić. Na końcu parku mamy duży łuk i wracamy. Trasa prowadzi lekko pod górkę. Robi się trochę przyjemniej, bo po tej stronie parku jest więcej śniegu niż błota. Doganiam kolejnych zawodników. Nadal jednak prędkości są kiepskie. Na około 500 metrów przed metą wracamy na znaną wcześniej górkę. Jest już mocno wyślizgana. Z trudem podbiegam, bo nogi boksują niesamowicie. Zbiegając czuję ulgę, że to już koniec! Jeszcze krótki finisz i jestem na mecie.

Mimo, że wynik uzyskany jest najgorszy w dziejach moich biegów w Łodzi, to trzeba przyznać, że start w tych warunkach był już pewnym sukcesem. Głowa walczyła, by nie startować, a serce bardzo chciało 🙂 Po powrocie do domu dołożyłem „za karę” blisko 2 godziny swobodnej jazdy na trenażerze, a na wieczornych zajęciach w Rokietnicy nie oszczędziłem ciała. W poniedziałek ciężko się wstawało! Czy to jest cena marzeń? To jest moja motywacja by je spełnić!